Zaświtało,
niebo założyło błękitną szatę,
dzień jak co dzień,
pełen wrażeń.
Czas wyruszyć na szlak,
może czerwony z pięknym krajobrazem,
niebieski dalekosiężny,
zielony wiodący do najciekawszych zakątków,
albo żółty łącznikowy?
Nie, lepiej czarny,
szybki, mało oblegany,
podnoszący adrenalinę.
Wyruszyli,
plecaki pełne map, kompasów,
czekany w dłoniach,
przy trekkingach raki,
na oczach gogle.
Ekwipunek full wypas,
a w głowie?
Brawura,
brak wyobraźni,
tej ludzkiej i tej przestrzennej.
Pierwszy grzmot,
drugi, potem trzeci
i kolejny.
Strach ogarnął laickie serca,
zimny pot zalał młode czoła,
gęsia skórka pokryła ciała.
Zgubili drogę powrotną,
azymut do obozu wspinaczkowego,
kolejni niedzielni turyści…
Z duszą na ramieniu,
paniką w oczach,
w te pędy ruszyli
północną turnią,
chcąc uciec przez nieuniknionym.
Za późno, stało się.
Drobne kamyki, jeden po drugim
usuwały się spod drżących stóp.
Logika została gdzieś u podnóża góry,
nerwów na wodzy nie utrzymali.
Nagle zapadła cisza,
później głuchy dźwięk
niesiony przez górskie echo,
zwiastujący lawinę
odbijał się od strzelistych skał.
Ruszyła jak konie z kopyta,
nieposkromiona,
nieujarzmiona,
połykając wszystko co napotkała na drodze.
Ich też pożarła,
niczym rekin swoją ofiarę.
W biurze nerwówka,
rozdzwoniły się telefony,
bełkot w słuchawce
błagający o pomoc…
Ale gdzie szukać,
kogo, od czego zacząć?
Ruszyli TOPR-owcy
ratować kolejne istnienia,
o które upomniały się góry.
Czas był ich wrogiem,
nadzieja dodawała skrzydeł,
tam gdzieś, ktoś walczy o życie.
Za późno,
mrok spowił nieboskłon,
mgła otuliła do snu
zapłakane stoki.
Zawiedli?
Nie!
To tylko niedzielni turyści
poszli o krok za daleko.
Teraz śpią w zielonej niecce,
ale której?
To wiedzą tylko góry,
które zapłakały nad ludzką głupotą.